tu i tam z panem bananem

September 24, 2021. 7.0K shares. Instagram is a great source of inspiration for stunning interior design. And on Instagram I found the beautiful home of Justine a.k.a. @i.tam.i.tu. Justine lives in a gorgeous 100-year-old apartment in Gdynia, Poland. Which she has styled in a wonderful blend of Scandinavian, art-deco and mid-century design. J’essaie de l’acheter depuis un bout mais pour une raison inconnu, ils étais toujours hors ligne. Enfin j’ai pu l’obtenir. Le produit est beau visuellement. Tłumaczenia w kontekście hasła "Chcę zostać tu z panem" z polskiego na angielski od Reverso Context: Chcę zostać tu z panem. Tłumaczenie Context Korektor Synonimy Koniugacja Koniugacja Documents Słownik Collaborative Dictionary Gramatyka Expressio Reverso Corporate Tu i Tam Bistro & Pizza, Skawina: See 20 unbiased reviews of Tu i Tam Bistro & Pizza, rated 4.5 of 5 on Tripadvisor and ranked #6 of 28 restaurants in Skawina. Wszystkie rozwiązania dla TAM "SPACERUJE PANI Z PANEM" W PIOSENCE ZESPOŁU SZTYWNY PAL AZJI. Pomoc w rozwiązywaniu krzyżówek. nonton film lord of the rings return to the king. Gdy Wanda Wieszczycka zobaczyła małego fiata zaparkowanego elegancko tyłem do krawężnika, odetchnęła. To znaczyło, że wszystko jest w porządku. Jacek był jednym z tych kierowców, którzy lubią rano mieć łatwo. Czy ktoś, kto tak parkuje, może za godzinę, dwie targnąć się na własne życie?O tej śmierci krążą do dziś legendy. Tak zazwyczaj bywa z bohaterami zbiorowej wyobraźni. Wróżono mu karierę na miarę Zbyszka Cybulskiego, nazywano polskim Jamesem Deanem. Jacek Zajdler tą wyobraźnią zawładnął w latach 70. dzięki tytułowej roli w filmie "Stawiam na Tolka Banana". Kochały się w nim miliony nastolatek, wzorowali się na nim chłopcy, każdy chciał się tak ubierać, jak on. I mieć taki pas z klamrą wielką jak furtka do 1979 dostał angaż do opolskiego Teatru im. Jana Kochanowskiego. Dla niego było to jak zesłanie na Sybir. Wyrzucony z łódzkiego Teatru im. Jaracza, który wtedy był jądrem polskiego życia teatralnego, dostaje etat w Opolu i służbowe mieszkanie przy ul. Koszyka. Za trzy miesiące wywożą go z miasta w wrzucić w Google jego imię i nazwisko, by dowiedzieć się, że...... utopili go na Mazurach esbecy.... nieznani sprawcy zrzucili go z mostu na Odrze.... rozjechali go samochodem (też esbecy).... skrępowali (wiadomo kto), wsadzili do śpiwora i odkręcili gaz. I nie zapukał nikt na czas...... że zabił się w opolskim Domu Aktora w Sylwestra.... że powodem był zawód prawym sierpem!Tolka wymyślił Adam Bahdaj, pisarz, autor powieści dla młodzieży. Napisał książkę "Stawiam na Tolka Banana". Rzecz o trudnej młodzieży, choć z dzisiejszej perspektywy tamci chłopcy to byli lalusie. Trochę przekleństw, trochę łobuzerki, ale w sumie mocny "lajcik". Dziś mężczyźni w tym wieku zatruwają organizm sterydami i koksem, wypychają 140 w leżeniu, dilują na dyskotekach i zaliczają oralnie nastolatki, nagrywając wszystko na komórki. To były lata 60., a banan stanowił wtedy synonim luksusu, był owocem, w którym ogniskowała się cała polska frustracja i marzenie o dobrobycie. Banany można było wtedy kupić w polskich sklepach na ogół dwa razy do roku: przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą. Komuniści, choć wojowali z Panem Bogiem, dbali, by rodacy przynajmniej na czas świąt mogli skosztować coś ekstra. Mieć wtedy pseudonim "Banan" to jak dziś posługiwać się w necie nickiem "Kawior" albo "Rolex". W propagandowym użyciu było wtedy określenie "bananowa młodzież". Dziś tak określano by stołecznych celebrytów: Miśka Koterskiego i tym podobnych dziwolągów. A z książki zrobiono film. W 1973. Odcinkowy. Przyciągał przed ekrany młodych i starych. Tolek, nawrócony na porządność uciekinier z poprawczaka, był tam taką tajemniczą charyzmatyczną postacią, nawracającą chuliganów w rodzaju Henryka Gołębiewskiego, który już wtedy miał wypisany na twarzy cały swój przyszły życiorys. Tolka zagrał Jacek Po pierwszym odcinku redaktorzy odebrali telefon z KC PZPR. Jakiś zatroskany towarzysz sugerował, by przerwać emisję - mówi Jerzy Andrzejczak, współpracownik "Tygodnika Powszechnego", który dreptał wokół "sprawy Zajdlera". - Towarzysz się pieklił: co wy tam w telewizji pokazujecie? Jakieś gangi młodzieżowe, margines społeczny, bazary... tak jakby nie było przyzwoitych organizacji młodzieżowych w naszym kraju!Tolek był przystojny jak cholera. Pamiętam, jak u przyjaciela z podstawówki oglądaliśmy z wypiekami jeden z odcinków. Banan akurat bił się na ekranie z jakimś czarnym filmowym charakterem. Ojciec kolegi, były bokser, zerwał się z wersalki i markując walkę, krzyczał do telewizora: - Tolek, sierpem! Prawym sierpem sukinsyna!!!Taka była wtedy moc mu zawdzięcza FilipWtedy to jeszcze było tak, że czołówka filmu była sama w sobie artystyczną miniaturą. "Tolek Banan" zaczynał się balladą, która natychmiast stała się nieformalnym hymnem młodzieży zbuntowanej lub choćby poszukującej. Kto umiał na gitarze zagrać "Banana", ten miał pewne - wino, fajki, seks i podziw. Ja nie umiałem, niestety, ale pamiętam do dziś, jak to leciało:"Stare miał dżinsy,starą koszulę,w dziurawych kamaszach szedł,z odwagą w sercu,z dumą na twarzy,czy dobrze było, czy źle...".No i stało się tak, że przestaliśmy prać swoje dżinsy i z dumą obnosiliśmy dziury w welurach z Otmętu. A nasze flanelowe koszule w kratę jechały na kilometr młodzieńczym potem. Na szczęście, jak zauważył pisarz Stasiuk, młody człowiek tak jeszcze nie capi. Dopiero potem, dopiero na starość...Gdy w 1973 roku dostał się z castingu (wtedy jeszcze nie znano tego słowa) na plan filmu, miał 18 lat. Zaraz potem poszedł studiować do łódzkiej Był moim najlepszym przyjacielem z roku - wspomina Andrzej Wichrowski, aktor Teatru im. Jaracza w Łodzi. - Pierwsze papierosy, pierwsze wino, pierwsze dziewczyny... Nazywali nas harcerzami, bo się pakowaliśmy w różne dziwne rzeczy. Pamiętam, że chodziliśmy wtedy po korytarzach w rozpiętych butach zimowych, których sprzączki musiały pobrzękiwać. Profesor Mirowska nienawidziła tego. Często też, rozebrani do pasa, toczyliśmy pojedynki szermierskie. Krew aż tryskała, to nie były takie hop-siupy jak dziś. Regularna krew i blizny... Razem z Jackiem wystąpił w serialu o Tolku Bananie młodszy od niego Filip Łobodziński, dziś znany dziennikarz. Grał rolę lalusiowatego Julka. - Jacek? - pyta Filip Łobodziński. - Zawdzięczam mu dwie ważne rzeczy w życiu. Kolegowaliśmy się mocno i on, mimo że starszy o kilka lat, co w tym wieku jest różnicą prawie pokoleniową, chyba mnie polubił, chyba mnie kupił. Przede wszystkim imponował mi poczuciem humoru, to on nauczył mnie słuchać słynnego trójkowego "ite-e-ru". ITR, czyli Informacyjny Tygodnik Rozrywkowy, to była oaza dobrego, lekko purnonsensowego dowcipu, który na dobre mnie ukształtował. Pamiętam to jak dziś: siedzimy na planie w Konstancinie i Jacek mi mówi: "Nie słuchasz ite-e-ru? To pół życia tracisz". No i zacząłem słuchać... A druga rzecz, którą mu zawdzięczam, to zainteresowanie tekstami piosenek. On miał taki zeszycik, w którym były słowa piosenek Beatlesów. Dla mnie było obojętne, co się śpiewa, słowa to jak rytm bębnów. I oto nagle odkryłem, że słowa są ważne. I pewnie dlatego teraz tłumaczę piosenki. Po filmie też się przyjaźniliśmy, on był z Łodzi i kilka razy przyjechał do mnie do tłumaczy sobie śmierć Tolka Banana?- Dowiedziałem się o niej kilka miesięcy po fakcie. Wersji słyszałem kilka: od zawodu miłosnego po prześladowania esbeków. Powiem serio i nie będzie w tym egzaltacji: ja sobie do dziś nie daję rady z jego Banan zmarł w wieku 25 lat. Niedawno na łamach "Wysokich Obcasów" tak mówiła o nim Agata Seicińska, serialowa piękność i szefowa młodocianego gangu - Karioka:"Trudna młodzież w tej historii to przecież całkiem fajne dzieci, a Tolek Banan jest tajniakiem harcerzem z zadatkami na ormowca. Miałam 12 lat. Jacek chodził już do dyskotek i interesował się dziewczynami. Pamiętam, że zadzwonił do mnie kiedyś w trakcie zdjęć i zapytał, czy znam jakieś fajne miejsce, żeby potańczyć. Było mi głupio. Dzwonił do mnie chłopak, facet właściwie, a ja byłam dzieckiem".Niezły przystojniakDo redakcji nto dotarła pogłoska, że IPN prowadzi śledztwo mające wyjaśnić tajemniczą śmierć aktora. Dlaczego IPN? Bo Jacek Zajdler był aktywistą Komitetu Obrony Robotników. Działał w Łodzi, a bezpieka deptała mu po piętach. Stąd domniemanie, że w tajemniczej śmierci aktora w Opolu maczały paluchy jego tajemna przeszłość naprawdę była Nie miałem pojęcia, że Jacek działał w opozycji - mówi aktor Waldemar Kotas, właściciel najbardziej charakterystycznego głosu w Opolu. - Ze zdumieniem dowiedziałem się jakiś czas temu z brukowca, że ta śmierć mogła mieć podtekst Nic nie wiedziałam o jego zaangażowaniu politycznym, on się w ogóle tym nie chwalił - mówi Wanda Wieszczycka, która jako ostatnia widziała Jacka Zajdlera Nie chwalił się, bo był, po pierwsze, dobrym konspiratorem, a po drugie - skromnym facetem - mówi Tomasz Filipczak, działacz antykomunistycznego podziemia w Łodzi. - Zawodowy opozycjonista, niezły przystojniak, taki lep na serce. O Jezu, ale to były zarąbiste lata. Ho, ho, ho...Tomasz Filipczak założył w 1977 roku opozycyjny kwartalnik literacki "Puls". Literatury było w nim niewiele, za to literatów zatrzęsienie. I każdy ujadał na komunę. "Puls" wydawano w Londynie, w mikroskopijnych rozmiarach, mniej więcej wielkości małej książeczki do nabożeństwa. Potem wsadzano do bojek, które podwodna flota Jej Królewskiej Mości albo nawet sama CIA wyrzucała na Bałtyku. I te nafaszerowane antykomunizmem boje dopływały sobie do Mrzeżyna lub Dźwirzyna. Taką boję pokazywano mi na szkoleniu politycznym w wojsku. Ukradłem wtedy armii egzemplarz tego miniaturowego "Pulsu". Mówię o tym Filipczakowi. A on w zamian: - No to skoro tak, to ja opowiem o Jacku. On wciąż jest w mojej historii, wciąż go mam w głowie. To był kryształ. Jeden z sympatyczniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem. Zero gwiazdorstwa, bezkonfliktowy. Tydzień przed jego śmiercią balangowaliśmy w Łodzi. On działał w KOR, ale nie był opozycyjnym robolem. No, wie pan, co mam na myśli, nie zaiwaniał przy druku ulotek na przykład. To był raczej taki artystyczny ptak. Podpisywał protesty, brał bibułę dla aktorów i studentów, przychodził na opozycyjne zebrania salonu do Jacka Bierezina. To były takie ostre balangi podbudowane antysocjalizmem. No i przywoził nam z enerdówka tusz, którym mogliśmy wypisywać antyrządowe hasła. Raz czy dwa był przesłuchiwany. Ale to był dla bezpieki trudny temat, taki niezależny student. Oni wszystko mieli w dupie, takie wolne ptaki, ci studenci. Pamiętam, jak z jego inicjatywy na którymś z przedstawień napisano na scenografii KOR. Esbecja się wściekała, cała Łódź miała radochę, a on się wyłgał, że to chodziło o Komitet Oficerów Rezerwy. Piękna prowokacja... Do dziś odwiedzam jego grób na cmentarzu przy Szczecińskiej. A co do przyczyn śmierci, to ja się skłaniam ku wersji romantycznej. Żona go puściła kantem. Nie umiał sobie z tym poradzić. Chociaż komuna też go uwierała jak cholera. Wspomina aktor Waldemar Kotas: - Miał może metr siedemdziesiąt, ale był przystojniakiem. Taki drobny, ładny amant. Nie wiem, czy zdążył podbić jakieś damskie serce w Opolu, w końcu był tu zaledwie parę miesięcy. Na mnie nie działał jego mit serialowego bohatera, bo sam byłem za stary na oglądanie Tolka Banana, a moje dzieci były jeszcze na to za młode. Sylwester na Kośnego- A ja nie wykluczam, że za jego śmiercią stali esbecy - mówi Andrzej Wichrowski. - On był bardzo skryty, ale możliwe, że ktoś wywierał na niego presję. Ktoś go nękał. Bo niby dlaczego wyrzucono go z łódzkiego teatru im. Jaracza? Wtedy, gdy stracić pracę było niezwykle trudno? Takiego fajnego aktora? Moim zdaniem wywalono go za działalność antysocjalistyczną. I to go przytłoczyło. Ja nie jestem oszołomem, ale....To "ale" staramy się rozwikłać w IPN. Opolska siedziba instytutu pachnie antykwariatem, składem makulatury, Nie prowadziliśmy takiego śledztwa - mówi nam prof. Krzysztof Kawalec, szef opolskiej delegatury IPN. - Ale chętnie pomagają. Z jednym z prokuratorów instytutu robimy kwerendę w tajnych aktach. Szukamy w "jedynkach", czyli aktach rozpracowania osób, szukamy w "czternastkach", czyli aktach operacyjnych na osobę, szukamy w "osobówkach". Szukamy w "rozpracowaniach obiektowych środowisk". Mój Boże, czym się ta bezpieka nie zajmowała! Szwarc, mydło i powidło... Szukamy gdzie się da. Ale nie ma nic. Poza wiedzą - wyrażoną ustami prokuratora - że Jacek Zajdler nie był TW, ani nie próbowano go na TW Jeżeli on podpadł łódzkiej bezpiece, a potem dostał pracę w Opolu, to powinno coś tu za nim przyjść - mówi pracownik IPN. - No, chyba że stało się tak jak z moim nauczycielem i mistrzem, profesorem Henrykiem Zielińskim - mówi szef opolskiego IPN. - Zginął w dziwnych okolicznościach zatłuczony pałkami w czasach, gdy nasi dresiarze jeszcze nie mieli pojęcia o bejsbolach. A w aktach napisano: śmierć z przyczyn naturalnych. Jego buldożyca, z którą był na spacerze, też z przyczyn naturalnych straciła wtedy życie, gubiąc przy okazji wszystkie zęby?Ale to chyba za daleko idące Waldemar Kotas: - Jacek dostał służbowe mieszkanie na Koszyka. Zdążył z nami zagrać jedną rolę. To była "Wojna chłopska" Jonasza Kofty. Miał tam małą rólkę. Nawet dobrze mu wyszła. No i przyszedł pamiętny sylwester 1979 na 80...Impreza była na Kośnego, gdzie nowy dyrektor "Kochanowskiego", nieżyjący już Bohdan Cybulski miał czteropokojowe mieszkanie. Sylwester środowiskowy, a na takich imprezach gada się na ogół o pracy. - Nie byłem tam, bo miałem malutkie dziecko - wspomina Waldemar Kotas - ale opowiadano mi, że Cybulski w pewnym momencie ochrzanił za coś Jacka. Że sknocił rolę, takie tam pijane bajdurzenie... No i Jacek się zdenerwował, uciekł z imprezy, a za dwa dni znaleziono go martwego. Obgadywaliśmy potem Cybulskiego, mówiło się, że to on spowodował tę śmierć, choć pewnie przyczyny były inne, a to była tylko kropla, która przepełniła Pamiętam tę scenę jak dziś - opowiada Wanda Wieszczycka, aktorka, która szerszej publiczności dała się poznać jako opiekunka Antosia Zielińskiego w serialu "M jak miłość". - Jacek wzburzony wybiegł z mieszkania dyrektora i pobiegł do mojego małego fiata, do którego miał kluczyki. Ja wtedy dostałam talon na "malucha", ale nie miałam prawa jazdy. On mnie wszędzie podwoził, a nawet uczył trochę jeździć. Tydzień wcześniej pojechał tym autem do Łodzi, rozmówić się z żoną. Wrócił załamany, coś mu z nią nie wyszło. Ludzie mieli go za amanta, za playboya, ale jak dla mnie to był to urodziwy, ale zakompleksiony chłopak. Wtedy, w sylwestra, wybiegłam za nim i krzyczę: Oddaj kluczyki, jesteś po wódce! Ale on mnie odepchnął i odjechał. Wróciłam na imprezę. Rano pojechałam na Koszyka taksówką i zobaczyłam swojego małego fiata zaparkowanego elegancko tyłem do krawężnika. Odetchnęłam. To znaczyło, że wszystko jest w porządku. Jacek był z tych kierowców, którzy lubią rano mieć łatwo. A drugiego stycznia zapukała do mnie sprzątaczka. "Ten pani młody przyjaciel aktor nie otwiera drzwi, a tam czuć gaz". Telefon na milicję i do pogotowia gazowego. Leżał w śpiworze przy otwartym piekarniku. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Ale pamiętał o tym, żeby wykręcić korki, żeby dzwoniąc do drzwi, nie spowodować nekrologu aktora umieszczono słowa serialowej ballady o dziurawych butach i starej koszuli. Nad jego grobem zagrał na skrzypcach serialowy "Cygan". On też nie zrobił kariery w szołbiznesie. Jak mówią wtajemniczeni, jest dzisiaj zwyczajnym elektrykiem. Poznaliśmy odtwórców głównych ról w nowej ekranizacji „Akademii Pana Kleksa” Jana Brzechwy. Nowym profesorem Ambrożym Kleksem zostanie Tomasz Kot. To jednak nie jedyna niespodzianka. Tym razem w postać Adasia Niezgódki wcieli się dziewczynka. Kiedy słyszę hasło „Pan Kleks”, przed oczami natychmiast staje mi Piotr Fronczewski, i domyślam się, że nie jestem w tym osamotniony. Zastąpienie uwielbianego przez pokolenia odtwórcy roli Ambrożego Kleksa to rzecz wybitnie trudna. Jeśli ktoś miałby szansę sprostać wyzwaniu, to właśnie, jak się zdaje, wybrany przez producentów aktor. Nowym Panem Kleksem został Tomasz choć w niewielkim stopniu zainteresowani polską kinematografią z pewnością pamiętają brawurowe role 45-latka w filmie „Skazany na bluesa”, w którym Kot sportretował lidera zespołu Dżem Ryszarda Riedla, czy w produkcji „Bogowie”, w której wcielił się w Zbigniewa Religę. Aktor nie uchylił się również przed wyzwaniem zagrania najsłynniejszego polskiego szpiega, Hansa Klossa, w ekranizacji powieści „Stawka większa niż życie” Andrzeja Zbycha z 2012 „Akademii Pana Kleksa”. Widzów czeka kilka zaskoczeńKultową książkę autorstwa Jana Brzechwy zekranizowano w 1984 roku. Oprócz wspomnianego Piotra Fronczewskiego w filmie pojawili się również między innymi Leon Niemczyk (Golarz Filip), Bronisław Pawlik (Król, ojciec księcia Mateusza), Wiesław Michnikowski (Doktor Paj-Chi-Wo) czy Sławomir Wronka (Adaś Niezgódka).Ano właśnie. To z postacią Adasia Niezgódki związana jest prawdopodobnie największa niespodzianka dotycząca nadchodzącej ekranizacji. Nowa „Akademia Pana Kleksa” jest planowana jako uwspółcześniona wersja uwielbianej przez dzieci bajki, tak by lepiej przemawiała do najmłodszego widza. Twórcy zdecydowali zatem, by w przeciwieństwie do książkowej wersji Akademia nie była szkołą wyłącznie dla chłopców. Zamiast Adasia w filmie ma pojawić się dziewczynka imieniem produkcji możemy spodziewać się również ukłonu w kierunku widzów, którzy wychowali się na filmach z Piotrem Fronczewskim. W trakcie konferencji wyjawiono, że aktor pojawi się w nowej odsłonie. Na ten moment nie zdradzono, w kogo wcieli się były Pan z legendąJeszcze w ubiegłym roku zapowiadano, że film będzie „nową opowieścią na nowe czasy”, a produkcja zamierza zaczerpnąć z książki Brzechwy to, co dodać, że przed kilkoma miesiącami reżyser adaptacji, Maciej Kawulski, spotkał się z samym Piotrem Fronczewskim. Do rozmowy nawiązał później w mediach społecznościowych. „Spotkałem w życiu osobiście wielu wybitnych ludzi, nawet legendy, ale nigdy wcześniej tych, o których legendy boją się nawet szeptać”, pisał Kawulski na Instagramie. „To był zaszczyt, Panie Piotrze”.Nowy „Pan Kleks” ma zostać podzielony na dwie części. Pierwsza z nich ma zostać zaprezentowana widzom pod koniec 2023 roku. Pamiętacie słynną bułkę z bananem Adama Małysza? W czasach Małyszomanii urosła do legendy. Nieco wystraszony zgiełkiem wokół siebie, szczery do bólu i jakby nieco wycofany mistrz skoków narciarskich, w każdym niemal zdaniu, popierając „moc” wypowiedzi mimiką, zdawał się przepraszać wszystkich i każdego z osobna, za zamieszanie, które mimowolnie wywołał swą doskonałą formą i zwycięstwami. Z czasem nabierał medialnego doświadczenia bądź jak kto woli, ogłady i jest teraz celebrytą co się zowie. Do tego potrafi czerpać z mądrości starych, chińskich przysłów, z których jedno uczy, że jeśli nie możesz wroga pokonać, musisz się z nim… zaprzyjaźnić. Dzięki temu od kilku lat zaprzestał potępiania w czambuł, przy każdej okazji, poczynań, a ściślej ich braku, byłego trenera, obecnie prezesa związku skoków męskich, choć z nazwy powinien zajmować się szeroko pojętym narciarstwem, generalnie w stanie szczątkowym i zamierającym, radośnie i z wdzięcznością przyjmując ciepłą posadkę dyrektora do spraw żadnych w onym związku i wychwalając dla odmiany wszelkie poczynania tegoż. Co to ma do żużla i Zmarzlika? Ano sporo. Na gali Przeglądu Sportowego nasz faworyt prezentował się trochę jak Dyzma, który znalazł się tu przypadkiem i pomylił wyraźnie adres. Skromny, wyciszony bez parcia na szkło i umiejętności odnalezienia się w nowym, trudnym środowisku. W wypowiedzi tuż po odebraniu statuetki, pomijając błędy językowe, w końcu nie odbierał nagrody za erudycję, tradycyjnie używał formuły „per pan” wyniesionej z domu, zwracając się tym razem do innego laureata, Roberta Lewandowskiego. Czy w ten sposób zjednał sobie pędzące za sensacją media, czy naraził na hejt, szyderstwo i sarkazm? Raczej to drugie. Żadnych skandali, afer, wybryków. Kogo interesuje mistrz chadzający co niedzielę do kościoła i głośno o tym mówiący publicznie, do tego wdzięczny za pomoc rodzinie, co po wielekroć podkreśla, zatem poukładany, skromny i odnoszący się do ludzi z szacunkiem? Nuda, że aż boli. Media chcą tematu i człowieka, który się „sprzeda”, a jak sprzedać prostego, dobrze wychowanego chłopaka, żeby było skandalicznie. I nawet owej bułki z bananem im nie dał. Fakt, że zwycięzca ostatniego Turnieju Czterech Skoczni, Dawid Kubacki, naraził się, szczególnie zachodnim, nowoczesnym i światowym żurnalistom, czyniąc na belce, przed każdą próbą, obrazoburczy ich zdaniem, znak krzyża. Ci podjęli nieudaną próbę zdyskredytowania naszego mistrza świata, w imię postępowej ludzkości i uniwersalnych wartości. Powtórki przy okazji Zmarzlika raczej nie będzie. Byłby to odgrzewany kotlet. Co więc i jak może ugrać Bartek oraz żużel przy okazji, na sukcesie kibiców w ostatniej edycji Plebiscytu? A propos. Nie pozwólmy „pijarowi” Ekstraligi zawłaszczyć naszego sukcesu i zwycięstwa Zmarzlika. Nazwa pijarzy pochodzi od łacińskiego słowa „pius”, co oznacza „pobożny”, pojawiającego się w łacińskiej nazwie „Scholae Piae”, co znaczy „Szkoły Pobożne”. Hasłem zakonu jest „Pietas et Litterae”, czyli „Pobożność i Nauka”. Nijak to się nie ma do postępowania pana urzędnika spółki. Być może w sposób niezamierzony. Być może w skutek nadgorliwości żurnalistów. Jednakowoż wydźwięk rozmów „na łamach” był jednoznaczny. Rozumiem, że czasy dla bezczelnych, że sam o sobie nie powiesz, to nikt nie powie, że nie ważne jak mówią, byle dużo, głośno i często. Mimo to jednak, nic nie zmieni faktu, że wygrana żużlowego championa jest w największej mierze triumfem kibiców, którzy jak jeden mąż, ponad podziałami i animozjami, zagłosowali gremialnie na swego reprezentanta i to bez względu na to, czy na co dzień go kochają czy nienawidzą. Akcja Ekstraligi, zapewne wymyślona przez powołanego do takich zadań człowieka, tylko pomogła. Ale pomogła, a nie przeważyła, czy zadecydowała. Bez nas, kibiców czarnego sportu, żadne pospolite ruszenie nie miałoby szans powodzenia. Gdyby nie kluby i fani speedwaya, nie byłoby wygranej. Zatem kubeł zimnej wody i czekamy na podsumowanie kolejnej akcji, tym razem obliczonej na to, by zainteresowanie laureatem nie ostygło przedwcześnie i bez echa. Do ugrania wiele dla zapomnianego przez wielki świat żużla. Otwarte kanały telewizyjne transmitujące SGP i mecze ligowe, wielkie, globalne koncerny, finansujące dyscyplinę, czyli związek, Ekstraligę, kluby i system szkolenia, którego nie ma, a który pilnie należy stworzyć, choćby wzorem znanych ze skoków zawodów cyklu „Lotos Cup”. To na dobry początek. Jest więc pole, by się rzeczywiście, realnie, spektakularnie i skutecznie wykazać. Jeżeli porównamy nakłady z budżetu państwa na rzeczone skoki chociażby, nie wspominając o lekkoatletyce, czy futbolu (słynne Orliki), żużel nie ma się czym pochwalić. Dyscyplina, którą na każdym stadionie ogląda więcej ludzi niż popisy kopaczy nadmuchanej skóry, o których poziomie, przez grzeczność, nie wspomnę, bo oczywiście umiałbym przejechać się po futbolistach jak Kowal po Zmarzliku, ale kultura nie pozwala. Powiem więc tylko, że ów poziom najzacniej widać podczas występów naszych gwiazd w rundach wstępnych, fazy przedwstępnej, preeliminacji europejskich pucharów. Tam odpadają po „emocjonującej” walce ze światowymi potentatami pokroju Szachtara Karagandy, Toboła Kostanaj, czy Jeanuesse Esch bez względu na to jakkolwiek się te nazwy prawidłowo pisze. Żużel stoi kilka pięter wyżej, a jego zasięg terytorialny jest bardzo porównywalny do wspominanych tu skoków. Nie jest zatem niszowy i powinien jak najprędzej, jak najgłośniej i jak najskuteczniej zacząć upominać się o swoje. Swoje wypracowane wynikami i frekwencją na stadionach. Co prawda FIM nie pomaga, rezygnując z kolejnych form rozgrywek rangi mistrzostw świata i pozostawiając w kalendarzu w zasadzie tylko SGP, to zaś sprawia z kolei, że kadra w speedway`u staje się pojęciem czysto teoretycznym, co najwyżej dającym narzędzie granatowomarynarkowym, by kogoś odstawić, ale to już odrębny temat. Czy dodałem, że transmisje spotkań żużlowych, emitowane w kodowanych kanałach, mają wyższą oglądalność od popisów piłkarzy? Jeśli nie, to właśnie wspominam, z nadzieją, że owa wiedza utrwali się szczególnie w pamięci specjalisty od wyścigów wielbłądów. Nie chcę się tu silić na rozpuszczanie wodzy fantazji i wymyślanie, co żużel mógłby globalnie w związku z sukcesem Bartka. Lokalnie już to widać. Potentat motoryzacyjny parafował umowę sponsorską z macierzystym klubem zwycięzcy. Brawo. Szymon Woźniak, kolega z zespołu, nie obawia się spadku zainteresowania pozostałymi zawodnikami drużyny, wręcz przeciwnie, w ostatnich Pogaduchach, wskazywał, że inni gorzowianie liczą, iż dla nich również koniuktura się poprawi, bowiem ci którzy dotąd o żużlu nie słyszeli, mogą i powinni się nim teraz zainteresować, a że kolejka do mistrza spora, to jest szansa na ugranie, a przynajmniej ułatwienie ugrania czegoś dla siebie „przy okazji”. Sam Bartek wprowadza na rynek modowy własną markę i to też będzie pewien test. Jeśli wzbudzi zainteresowanie możnych tego świata – chwała Najwyższemu, bo wówczas świat stanie otworem, ten od dyktatorów zdawania szyku, jeśli nie, lokalnie także coś osiągnie, choć będzie to delikatna porażka. Pytanie tylko jak długo to potrwa i czy odzew będzie adekwatny do osiągnięć, tak zawodnika jak dyscypliny. Jest okazja by wyjść z opłotków sportu i marginesu mediów. By „warszawka” zauważyła speedway i nie tylko przez pryzmat, jak to osobliwie ujął rzeczony Kowal „ciekawostki, jak zdjęcie gołej baby na ostatniej stronie gazety”, ale by pokazać światu naszą ukochaną, wymagającą i emocjonującą dyscyplinę. Pokazać na stałe, nie jako migawkę z owych wyścigów wielbłądów. Nie jesteśmy niszowi. Jesteśmy niedocenieni, ale nie niszowi. Jesteśmy zahukani i brak nam doświadczeń, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz. Na początek wystarczą transmisje ze SGP w otwartych kanałach, by przyciągnąć rzesze nowych fanów, znudzonych „sukcesami” i poziomem piłkarzy. A Bartek? Jemu będzie trudno. Teraz wszędzie go pełno, strach otworzyć lodówkę. Przyjdzie sezon, nie daj Panie noga się powinie i już podniesie się krzyk, że oto za dużo było reklam i pokazywania facjaty gdzie popadnie. Że zamiast brylować w mediach, powinien zapie… lać na treningach. I takie tam. Jeśli Zmarzlik obroni tytuł, to większość orzeknie, że tak powinno być i to w zasadzie nic wielkiego. Jeżeli będzie drugi lub niżej, już malkontenci rozmnożą się jak grzyby po deszczu, ferując wyroki i filozoficzne przemyślenia. Wszak na sporcie to każdy się zna – nieprawdaż? Na szczęście sam zainteresowany wie, co robi, a jeśli nie powtórzy tytułu, to będzie oznaczało jedynie, że byli lepsi i zwyciężyli w sportowej rywalizacji. Nikt nie ma przecież monopolu na triumfy. PRZEMYSŁAW SIERAKOWSKI "To będzie moja żona" - powiedział na widok Magdy. Śliczna 17-latka bała się jednak takiego wytatuowanego typa. - Koledzy też bardzo mi pomogli, bo mnie przedstawili: "To jest Tomek. Tomek właśnie wyszedł z więzienia" - śmieje się dzisiaj mężczyzna. Magdalena i Tomasz od 3 lat są małżeństwem. Archiwum domowe Tomasza Czauderny Tomek Czauderna pochodzi z dobrej, wierzącej i praktykującej rodziny. – Miałem, co jeść i w co się ubrać, w domu nie brakowało mi miłości. Pan Bóg mnie obdarował, byłem bardzo dobrym uczniem i sportowcem, ale z drugiej strony byłem nieśmiały i zakompleksiony, nie umiałem zagadać. Szybko wykumałem, że dobrymi wynikami w szkole i w sporcie to mogę zaimponować co najwyżej rodzicom i nauczycielom... To mnie nie interesowało, ja chciałem imponować rówieśnikom – wspomina. – Dlatego w połowie podstawówki zaczęły się papieroski i alkohol, potem lekkie narkotyki – dodaje. Życie, jakie widział u starszych, z niekończącym się cyklem: praca, dzieci, praca, dzieci, nie wydawało mu się atrakcyjne. – Chciałem się bawić, być wolny. Mówiłem wtedy, że chcę żyć jak świnia: nażreć się i, kiedy będzie trzeba, umrzeć – mówi. Wydawało mu się, że na tym polega wolność. Noc na klatce Kasę na narkotyki podkradał z portfeli rodziców. Z czasem zaczął chodzić na włamania do sklepów. Próbował coraz twardszych narkotyków, zaczął też nimi handlować. Nie czuł się narkomanem, wręcz gardził ćpunami. Widział, jak imponuje rówieśnikom tym, że potrafi wiele załatwić. – Jednocześnie jednak coś traciłem. Odcinałem się od rodziny i prawdziwych przyjaciół, a otaczałem się dzieciakami tak samo pogubionymi jak ja. Zaczęły się heroina i strzykawki. Tata powiedział: „Chcesz, żebyśmy ci pomogli, to nie wychodzisz z domu nawet na minutę, póki nie znajdziesz ośrodka odwykowego. A jeśli nie chcesz, to dzisiaj pakujesz się i wyprowadzasz”. Wtedy, jako dealer, miałem jeszcze mnóstwo pieniędzy, więc wyszedłem z domu. Wierzę, że to Duch Święty kierował moimi rodzicami. Narkoman, który mieszka z mamą i tatą, ma jedzenie i miejsce do spania, kombinuje tylko nad zdobyciem prochów. Bez tego ultimatum rodziców albo bym się zaćpał, albo by mnie zabili – mówi. Kiedy musiał troszczyć się o siebie sam, w ciągu kilkunastu miesięcy spadł na dno. Gdy skończyły się mu pieniądze, ulotniło się też towarzystwo – tak zawsze jest wśród narkomanów. Został sam. Czytaj dalej na następnej stronie – Po odejściu z domu mieszkałem w wynajętym mieszkaniu. Wszystko jednak przećpałem i trafiłem na ulicę. Budziłem się po piwnicach. Spuchła mi noga, wyglądałem jak zombie, ważyłem 50 kg. Pamiętam noc na głodzie na klatce schodowej. Miałem w kieszeni pieniądze, ale w nocy dealerzy nie handlują narkotykami. I kiedy leżałem taki obolały i samotny, przypomniałem sobie o Bogu. Zawsze wierzyłem, że Bóg jest, ale Kościół to była dla mnie instytucja staruszków w dziwnych czapkach. Powiedziałem: „Panie Jezu, weź mi pomóż. Ja już nie chcę być narkomanem. Nie umiem z tego wyjść, ale nie chcę ćpać”. Następnego dnia wziąłem działkę i o tej modlitwie zapomniałem. Ale Pan Bóg o niej nie zapomniał – mówi. Ratunek dla Tomka przyszedł w sposób zaskakujący – trafił do więzienia za rozbój, później śledczy dołożyli mu też zarzuty za hurtowy handel narkotykami i udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Został skazany na 7 lat i 3 miesiące. – Dla 21-latka to jedna trzecia życia, niewyobrażalnie długo – mówi. Boże, chroń Czaczę W więzieniu jednak nie mógł już ćpać. – Okazało się, że to znowu nie aż tak straszne miejsce: tylko jesz, ćwiczysz i tatuujesz się. Dlatego teraz wyglądam jak ścianka ogłoszeniowa. Chodziłem tam na Msze św., ale głównie dlatego, że nic innego nie było do roboty – mówi. Po kilkunastu miesiącach odsiadki spotkał więźnia, który miał na plecach „wydziarany” napis po niemiecku: „Boże, chroń mnie”. – Pomyślałem, że to fajny tekst, ale jako patriota dałem sobie zrobić tatuaż po polsku: „Boże, chroń Czaczę” – wspomina. „Czacza” to jego ksywka. – Nie polecam nikomu robienia tatuaży. Im więcej ktoś ich ma, tym ma też nieraz więcej kompleksów. Ale wtedy, w więzieniu, to była jedyna modlitwa, na jaką było mnie stać, inaczej modlić się nie umiałem – wspomina Tomek. Kilka dni po zrobieniu tej „dziary” w jego życiu zaczął się zaskakujący zwrot. Wezwał go sędzia. Powiedział: „Widzę, że pan się demoralizuje w więzieniu. Wypuszczę pana, jeśli znajdzie pan sobie jakiś odwyk i pójdzie się leczyć”. – Zapewniłem, że chcę się leczyć, ale w rzeczywistości to chciałem od razu po wyjściu się naćpać... Na szczęście prosto z więzienia trafiłem do domu – mówi. Czytaj dalej na następnej stronie Rodzice załatwili mu pobyt w katolickiej, międzynarodowej wspólnocie Cenacolo. Narkomani wracają w niej do zdrowia wyłącznie dzięki modlitwie i ciężkiej pracy. Ponieważ sędzia obiecał Tomkowi, że po miesiącu przedłuży mu zwolnienie na pół roku, Tomek kombinował: „Wytrzymam tam miesiąc, żeby potem przez pół roku się bawić”. W domu Cenacolo w Krzyżowicach koło Jastrzębia zdumiało go, że chłopaki, którzy tak jak on kiedyś ćpali, byli niesamowicie radośni. Jego „aniołem stróżem” został narkoman, który też był kryminalistą, i to o dłuższym stażu w więzieniu. Tomek, przyzwyczajony do więziennej hierarchii, słuchał go. – Jednak długo działałem tam „po narkomańsku”: pracowałem tylko, gdy ktoś patrzył – wspomina. Został tam na dłużej. Cenacolo zmieniało go na lepsze, ale na razie nie była to pełna zmiana. Jeździł na leczenie żółtaczki do szpitala, a tam dwa razy wziął narkotyki. – Traciłem w ten sposób to, co już wypracowałem. Wróciłem do wspólnoty i myślę: „Bez sensu. Siedzę tu już 12 miesięcy, a nic nie zmieniłem w swoim życiu. Albo się zaraz stąd zawijam, albo zostaję i robię wszystko na 100 procent, jak reszta chłopaków”. I wtedy zacząłem pracować nie dlatego, że mi każą, zacząłem naprawdę żyć we wspólnocie – mówi. Ksiądz narkoman W Cenacolo jest zasada, żeby do wszystkiego przyznawać się przed chłopakami, nawet do drobnych przewin, jak stłuczenie talerza. Skoro jednak od razu nie przyznał się do swojej poważnej winy, czyli zażycia narkotyków w szpitalu, później już tym bardziej nie umiał. Ciążyło mu to. Został przeniesiony do domu Cenacolo w Tarnowie. Po pół roku przyjechał tam z wizytą ks. Iwan, Chorwat, były narkoman. – Czułem przed nim respekt. Jest kumaty i nie da się go owijać wokół palca, bo też był narkomanem. Poszedłem do niego i się przyznałem. Myślałem, że mnie zeżre, że mnie odeśle na jakiś odwyk. A on mnie przytulił i powiedział: „Tomek, dziękuję ci”. Parę dni później okazało się, że zostałem odpowiedzialnym za cały dom w Tarnowie i dwudziestu paru chłopaków – opowiada. Z Cenacolo wyszedł po 3 latach. – Miałem 26 lat i byłem zupełnie innym człowiekiem, pełnym radości, pełnym życia – mówi. Kontynuował znajomość z Magdą, która wspierała Cenacolo i odwiedzała czasem dom w Jastrzębiu. Z początku dziewczyna bała się Tomka. A on, od dnia, w którym ją zobaczył, codziennie modlił się, żeby Bóg dał mu ją za żonę. W końcu się z nim zaprzyjaźniła. Uderzam do Ciebie Poszedł do szkoły, zdał maturę, jednocześnie dużo pracując; w Cenacolo nauczył się, że praca też może być modlitwą. Lata jednak mijały. Nie wstąpił do żadnej wspólnoty, poza parafialną, a w kościele widywał ludzi, którzy byli w nim jakby na siłę, jakby się nudzili. – Powoli zacząłem tracić Pana Boga z pierwszego miejsca w życiu. Modliłem się, ale zdarzyło mi się na przykład kiedyś pojechać w niedzielę na ryby zamiast do kościoła. Mimo to Bóg dalej mi błogosławił, zostałem też uleczony z żółtaczki. Z Magdą zostaliśmy parą – mówi. – Miałem 30 lat, kiedy zadowolony i opalony jak młody bóg wróciłem z wakacji. Na szyi wyskoczyła mi wtedy taka kulka. Jak to facet, z początku nie poszedłem do lekarza, ale ona rosła. W końcu idę i mówię: „Panie doktorze, albo mi druga głowa rośnie, albo się rozmnażam przez pączkowanie. Niech mi pan doktor da jakąś tabletkę”. Lekarz posłał mnie natychmiast do onkologa. W rozsuwanym wejściu minąłem się z sanitariuszami, którzy wynosili zwłoki. Na raka zmarła moja babcia, więc się załamałem. Całą noc płakałem, ale też porozmawialiśmy sobie z Panem Jezusem. Mówię Mu: „Panie Jezu, ja Ci oddaję moje życie. To jest Twoje życie, Tyś mnie powołał do życia. Jeżeli chcesz, żebym umarł, to ja się zgadzam i uderzam do Ciebie. Ale jeśli mogę Ci coś zasugerować, to proszę Cię, żebyś mnie jeszcze tu zostawił, bo jeszcze się nie nażyłem i fajnie tutaj jest, jeszcze bym chciał tutaj pożyć”. Rano wstałem i już się nie bałem. Nie jestem jakiś kozak, ale Pan Bóg mi dał taką siłę, że chodziłem z bananem na twarzy, zagadywałem i rozśmieszałem innych chorych – wspomina. Magda zaczęła zabierać go na kolejne Msze św. i nabożeństwa, w czasie których modlono się o uzdrowienie – np. na Tyskie Wieczory Uwielbienia czy na spotkanie z ks. Johnem Bashoborą. Tam na nowo odkrywał radosny Kościół, który pamiętał z Cenacolo. Na tych spotkaniach usłyszał zachętę, żeby modlić się też za siebie nawzajem, że to nie jest zarezerwowane tylko dla „katolickich celebrytów”, ale dla każdego zwykłego chrześcijanina. Zaczęli się modlić za siebie z Magdą i znajomymi. Zobaczyli, że Pan Bóg ich wysłuchuje. – Kiedy wyzdrowiałem, pobraliśmy się z Magdą we Wszystkich Świętych 3 lata temu. Zamiast imprezy w knajpie zrobiliśmy uwielbienie całej naszej wspólnoty w kościele. Ślub był 8 lat po tym, jak się w Magdzie zakochałem. Dzisiaj, gdy się czasem pokłócimy, ona mówi: „Ja się modliłam o dobrego męża, a ty się modliłeś o mnie, więc masz, co masz” – śmieje się. Tomek z Magdą kończą w tym roku szkołę katechetów parafialnych. Ksiądz Grzegorz Strzelczyk i inni wykładowcy, także świeccy, porywająco mówią w niej słuchaczom o Bogu, o Biblii, o Kościele. – Każdemu tę szkołę polecamy – mówią. Są dzisiaj liderami wspólnoty „Syjon” w parafii Opatrzności Bożej w Katowicach-Zawodziu. Dzień szpinaku – scenariusz zajęcia w grupie dzieci w wieku przedszkolnym z zakresu edukacji Anna SłyszkoData: 26 marca 2022Grupa: 5-6 latkiTemat: Zadania Pana Szpinaka- zabawy z elementami Promowanie zdrowego stylu Zapoznanie dzieci z walorami odżywczymi Zachęcanie do spożywania Uświadomienie dzieciom wartości odżywczych owoców i Doskonalenie umiejętności współpracy w grupie ( kompetencje miękkie).6. Rozwijanie orientacji w przestrzeni i w schemacie własnego Wzbogacanie słownictwa czynnego i Usprawnianie małej Rozwijanie percepcji wzrokowej, dotykowej, Czerpanie radości ze wspólnej pracy:Indywidualna i z całą grupąMetody:Aktywizujące ( kodowanie)Swobodnej ekspresji (praca plastyczna, zabawa ruchowa)Podająca ( wiersz)Pomoce dydaktyczne:Materiałowy woreczek, umyte liście szpinaku, opaska na oczy, mata do kodowania, kolorowe kubeczki lub krążki, krążki koordynaty ( zielone koło -start, czerwone koło – meta, strzałki) nagranie dowolnej skocznej muzyki instrumentalnej, wiersz własny, kartki, farby, zblendowany szpinak, karty ewaluacji zajęcia ( słoneczko, chmurka)Przebieg zajęcia:1. Wprowadzenie do zajęćZabawa „Tajemniczy woreczek”Nauczyciel prosi chętne dziecko aby z zawiązanymi opaską oczami, tylko za pomocą dotyku, zapachu i jak zechce smaku odgadło co znajduje się w woreczku. ( Umyte liście szpinaku)2. Szpinakowe zadania- zabawa integracyjno- stoją w kole. Podają sobie z rąk do rąk kukiełkę „Pana Szpinaka” wypowiadając jednocześnie rymowankę:Jak przyjemnie i wesoło kiedy szpinak krąży w tu szpinak tamSzpinak krąży tu i „ Pana Szpinaka” wykonana została wcześniej z krepiny. Na ostatnie słowo rymowanki dziecko które dostało Pana Szpinaka wykonuje jedno wskazane przez nauczyciela zadanie:Propozycje:• Wymienia trzy zdrowe produkty.• Wymienia trzy niezdrowe potrawy• Wykonuje cztery pajacyki• Wykonuje trzy przysiady• Wymienia trzy zielone warzywa• Wymienia trzy owoce na głoskę „a”.Zabawę powtarzamy 2-3 Zakodowane szpinakowe zabawa matematyczna z elementami kodowania zabawy potrzebna będzie mata do kodowania ( kratownica 10x10), plastikowe kolorowe kubeczki lub kolorowe kubeczek ( krążek) – szpinakŻółty kubeczek (krążek)- bananCzerwony kubeczek ( krążek)- jabłkoNiebieski kubeczek ( krążek)- cytrynaNa macie do kodowania rozłożone są w dowolnym miejscu kolorowe kubeczki ( krążki) oraz krążki startu i mety. Zadaniem chętnego dziecka jest wykonanie pysznego smoothie szpinakowego. Należy poruszać się po macie tak by zebrać wszystkie składniki do wykonania smoothie (przejść przez wszystkie pola z kolorowymi kubeczkami od startu do mety). Drugie dziecko układa pod kratownicą skrypt z krążków – strzałek wg instrukcji czytanej przez pierwsze dziecko ( np. idź do przodu, skręć w lewo, idź do tyłu, skręć w prawo itp.) zielonego- zabawa poruszają się po sali w rytm skocznej muzyki, na pauzę muszą dotknąć czegoś w sali w kolorze zielonym( ściana, meble, zabawki, ubranie, dywan).5. Wiersz pt: „Szpinak” autorstwa Anny SłyszkoDziś warzywo wam przedstawięW detektywa się zabawięMa zielone małe liściePewnie nie raz go podobny do sałatyW witaminy jest bogatyWidzę to po waszych minachŻe już wiecie-tak to dać go na kanapkęZjeść jako zieloną papkęWrzucać do wszystkich sałatekJako zielony szczęśliwym przedszkolakiemNie uciekaj przed szpinakiemWłączaj go do swojej dietyI na zdrowie miej słuchają wiersza recytowanego przez nauczycielkę. Po wysłuchaniu utworu odpowiadają na pytania związane z wierszem:1. O czym opowiadał wiersz?2. Jak wygląda szpinak?3. Jakie znacie potrawy zawierające szpinak?4. Dlaczego warto jeść szpinak?6. Szpinakowa łąka- kreatywna praca plastyczna ( technika malowania dziesięcioma palcami)Dzieci wykorzystują zblendowany przez nauczyciela szpinak ( z wcześniejszych aktywności) jako naturalną farbę do malowania. Pozostałe elementy pracy plastycznej np. ( kwiaty, owady) malują techniką fingerpainting ( malowanie dziesięcioma palcami).7. Ewaluacja i zakończenie dostają kartę z konturem słoneczka i chmurki. Zamalowują słoneczko ( gdy zajęcia im się podobały) lub chmurkę ( gdy zajęcia nie do końca były interesujące).

tu i tam z panem bananem